Potencjał cudem niezmarnowany

Aktualności

Rys. 1. Aoife

Choć obrazy wiszą w muzeach, a ludzi nieustannie staramy się zaszufladkować, to zarówno sztuka, jak i człowiek nie mieszczą się w sztywnych ramach. Na Instagramie nie liczy się, czy masz zespół Aspergera, znaczenie mają prace, które pokazujesz innym. O tym, jak przetrwać mimo odrzucenia i rozwinąć swoją pasję, rozmawiamy z Olgą Lubaszką, rysowniczką i studentką pierwszego roku edukacji artystycznej z elementami arteterapii.
 

Joanna Haręża: Pewnie od przedszkola już chwalono Panią, że pięknie rysuje…


Olga Lubaszka: Raczej słyszałam, że moje rysunki są beznadziejne, a ja się w ogóle nie staram. Po pierwsze – odkąd pamiętam, aż do dziś, kiedy rysuję, muszę obracać kartką w różne strony – na boki, do góry nogami. W zerówce nauczycielka krzyczała na mnie, dlaczego ciągle to robię, i nawet nie dawała szansy wytłumaczyć, że muszę obracać, bo mi po prostu lepiej wtedy wychodzi rysowanie. Nie było żadnych łagodnych zachęt z jej strony, tylko… przykleiła mi kartkę taśmą klejącą do blatu i kazała się męczyć. Po drugie dostawaliśmy na przykład gotowe kolorowanki, gdzie najważniejsze dla pani było to, żeby żadne dziecko „nie wyjeżdżało za linie”. Kto wyjeżdżał, ten według pani po prostu się nie starał. A ja, jako dziecko z zaburzoną koordynacją wzrokowo-ruchową, nie potrafiłam tego zrobić, więc według pani się nie starałam. Poza tym często rysowałam inaczej niż inne – według pani – grzeczne dzieci. Pewnego razu dostaliśmy wszyscy gotowy szablon, a na nim dzieci bawiące się na śniegu. I wszyscy z grupy pokolorowali różnobarwnie czapeczki, szaliki, ubranka. Śnieżek był u nich lekko błękitny, a niebo niebieściutkie. Ja wzięłam tylko trzy kredki: czarną, czerwoną i pomarańczową. Postacie i śnieg u mnie stały się szaro-czarne, a niebo krwistoczerwone z elementami pomarańczu. Zaniosłam to pani, żeby zapytać, czy ładnie, jak to małe dziecko… A co odpowiedziała nauczycielka… No, niech pani zgadnie…


JH: Że ohydne…?


OL: Dokładnie tak odpowiedziała: „Co to za ohydna praca! Co to w ogóle jest?!”. Do dziś pamiętam, jak bardzo zrobiło mi się wtedy przykro. Nawet nie dała sobie wytłumaczyć, co ja miałam na myśli,… że kiedy słońce zimą zachodzi, to wszystko ciemnieje i staje się prawie czarne, nawet śnieg. Tylko niebo prawie płonie.


JH: Zaczęła Pani wtedy rysować tak jak inne dzieci, żeby się nauczycielce podobało?


OL: Na szczęście tę panią zwolniono z pracy. Ale potem wcale nie było lepiej aż do liceum – nigdy nie usłyszałam szczerego zachwytu od nauczycieli, chyba że usiłowali mnie namówić, żebym namalowała to, czego oni sobie życzyli. Kiedyś np. pan od historii kazał mi namalować portret Józefa Piłsudskiego i obraził się, jak odmówiłam. W szkole najczęściej rysowałam w zeszytach do różnych przedmiotów, za co bardzo często dostawało mi się od nauczycieli. Zabraniali mi tego, bo uważali, że ich w ten sposób ignoruję i nie uważam przez to na lekcji. A to była nieprawda, …właśnie rysowanie pozwalało mi się wyciszać i skupiać jednocześnie na lekcji.


JH: Czy nauczyciele wiedzieli, że ma Pani zespół Aspergera?


OL: Mam diagnozę od dziesiątego roku życia, ale dla zdecydowanej większości z nich to niczego nie zmieniało. 


JH: A gdyby tak przyjrzeli się Pani rysunkom wtedy, to co by w nich zobaczyli?
 

Rys. 2. Lilia

OL: Na przykład to, że moje postacie mają sińce, rany, że na moich rysunkach ktoś mnie bije. W podstawówce zostałam dotkliwie pobita przez kolegów z klasy za to, że powiedziałam nauczycielce, że złamali regulamin i ściągali podczas klasówki. Zrobiłam to, bo jako osoba z zespołem Aspergera nie rozróżniałam, że choć istnieje oficjalny regulamin, to jednak ważniejszy jest w klasie ten, którego nikt nie napisał, nieformalny, mówiący m.in. o tym, że na kolegów się nie donosi.

Dziś myślę, że zaczęłam rysować, bo nie miałam przyjaciół, ani nawet zwykłych koleżanek lub kolegów – żadnych. Rówieśnicy, którzy byli obok mnie, dokuczali mi non stop, kradli np. moje prace tylko po to, żeby je zniszczyć na moich oczach, dokuczyć mi, upokorzyć. A ja bardzo pragnęłam mieć kogoś obok siebie, więc sobie tych przyjaciół stworzyłam na papierze. Rozmawiałam z nimi. Potrzebowałam świata, w którym ktoś mnie zrozumie, polubi i zaakceptuje, i nie będzie to tylko mama, tata lub brat…

Potrzebowałam też świata, w którym mogę odpocząć, w którym mogę się schronić przed gehenną codzienności, odstresować się i wyrzucić z siebie wszystkie emocje, całe cierpienie. To mi było potrzebne jak powietrze, to pozwoliło mi się… uratować.

Dziś już większości tych pierwszych prac nie mam, ale za to stworzyłam kilku swoich stałych bohaterów, a każda z tych postaci ma coś ze mnie. 

Na przykład Kanya – to imię oznacza w tolkienowskim języku elfickim – śmiałość. Kanya podobnie jak ja jest nieakceptowana przez otoczenie, bo się od niego różni. 

Lilia jest delikatna i bardzo łatwo ją zranić, ale jednocześnie ma w sobie dość siły, by się podnieść i jeszcze pomóc innym. No i jest dobra, ma dobre serce.

Aoife (imię irlandzkie) ma ze mnie radość życia, pogodę ducha i jak ja lubi wszelkie robótki ręczne i własnoręcznie wytworzone przedmioty. 

No i Ithil, czyli też elficka nazwa księżyca – to postać, której obcięto ucho podczas porwania w dzieciństwie. To ważne, proszę to napisać, że to symbolizuje tę moją ranę na duszy po pobiciu, która nie wiem, czy kiedykolwiek się zagoi, choć pracuję nad tym w terapii.

To jest mój świat – kilkadziesiąt rysunków, kilkanaście własnoręcznie zrobionych albumów z postaciami. Nad zapełnieniem jednego takiego albumu pracuję czasem bardzo długo. Nad ostatnim np. trzy miesiące. Te postacie są dla mnie tak samo ważne jak rodzina. W tym narysowanym świecie to ja decyduję o wszystkim i mam w nim wiernych przyjaciół. Gdyby w moim domu wybuchł pożar, to właśnie te albumy w pierwszej kolejności bym ratowała. Oczywiście wiadomo, że najpierw ludzi i zwierzęta. No i telefon też bym ratowała, ale to ze względów praktycznych.


JH: Sporo w Pani pracach inspiracji tolkienowskich i ze świata fantasy.


OL: Ja się fascynuję Tolkienem, jego uniwersum. Po przeczytaniu nie tylko książek, ale zwłaszcza listów Tolkiena, ja w tej całej jego baśni widzę bowiem drugie dno, no i też bardzo utożsamiam się np. z hobbitem Pippinem. Gdyby on istniał naprawdę, na pewno bym się z nim zaprzyjaźniła – tak jak ja jest taki roztargniony i często pakuje innych w problemy, ale jest jednocześnie taki uroczy, wierny swoim ideałom i bardzo wierny w przyjaźni. Wiem, że świat Tolkiena nie jest idealny, ale ja nie szukam idealnego świata, lecz takiego, gdzie zło jest przynajmniej zrównoważone przez dobro, przez wysiłek, żeby być lepszym, żeby stawić czoła ciemności. Świat fantasy daje mi wolność, a ja jej potrzebuję, daje większą swobodę w kreacji, realia rzeczywistości mnie wtedy nie ograniczają. A poza tym ten nasz realny świat dla osób z zespołem Aspergera kolorowy nie jest. W fantasy mogę odpocząć, a jednocześnie tam też są prawdziwe dla mnie emocje. Choć czasem nie umiem ich pokazać, to w tej konwencji właśnie potrafię je narysować. Wiem, co to jest smutek, nawet jeśli nie zawsze potrafię rozróżnić go na ludzkich twarzach.

 

Rys. 3. Kanya
 

Rys. 4. Aoife

 

JH: A czy myśli Pani, że zespół Aspergera ma wpływ na techniki, których pani używa?


OL: O tak, ale koniecznie proszę napisać, że to, co dobre dla mnie, nie oznacza, że będzie dobre dla każdego aspergerowca, bo każdy z nas jest inny, unikalny. Nie jesteśmy tacy sami.

Po pierwsze musiałam ćwiczyć siłę nacisku, bo miałam z nią duży problem. Kiedy zaczynałam od kredek, to za mocno przyciskałam, dlatego najbardziej lubię akwarelę, bo jest gładsza, nie daje tak ostrych linii, a ja wolę delikatniejsze przejścia. Choć umiem rysować węglem, to go nie lubię, bo mocno brudzi. Z tabletem graficznym mam problem, bo to, co rysujesz na tablecie, widzisz na ekranie komputera, a mnie tak bardzo trudno odwzorowywać. Jeśli gdzie indziej dotykasz, a gdzie indziej efekt widać, to taka technika sprawia mi wciąż duży problem. Poza tym, choć lubię, jak wyglądają rysunki z komputera, to ja lubię czuć zapach… czy kredek, czy akwareli. Lubię też dotykać swoich rysunków, czuć pod palcami te wszystkie wypukłości albo wklęśnięcia. Wszystkie swoje prace też trzymam we własnoręcznie zrobionych albumach, które dodatkowo ozdabiam np. tasiemkami, które zbieram, albo nalepkami z farb. To wtedy staje się takie „moje”, spersonifikowane, osobiste i niepowtarzalne.

Mam też swoje ulubione kolory: odcienie niebieskiego, wiśniowego i fioletu. Fiolet można uznać za taki „burzowy” trochę i kojarzący się z nocą, ale mnie akurat uspokaja. Zresztą ja wolę noc niż dzień ze względu na spokój. W dzień jest dużo hałasu, zamieszania, a noc jest cicha… – zresztą w ciemności też lepiej pracuje wyobraźnia. Coś, co w świetle dnia jest tylko drzewem, w mroku może być wszystkim i to niekoniecznie strasznym.


JH: Uważa się Pani za rysowniczkę, malarkę… artystkę?


OL: Sama nie wiem, żaden ze mnie Picasso, ja po prostu ładnie rysuję. Jestem samoukiem, nauczyłam się rysować, rysując i rysując, wyrabiałam sobie w ten sposób rękę. Sama sobie też zadawałam ćwiczenia – np. nauczyć się rysować niemowlęta albo zgłębić męską anatomię, albo stopy, z rysowaniem których długo miałam problem. Zresztą tu mi mój Asperger trochę pomaga (śmiech), bo jak już coś mnie zainteresuje, to muszę się o tym dowiedzieć wszystkiego i poznać wszystko, co można przeczytać, zobaczyć, muszę znaleźć referencje i ćwiczyć… i ćwiczyć. I jeszcze zadbać o szczegóły… np. nie mogę wojownikowi narysować zbyt długiej peleryny, bo by się w nią podczas walki zaplątał.

Próbowałam kiedyś chodzić na kursy, ale było tam jak dla mnie za dużo ludzi, za duży zgiełk, za duży pośpiech, za dużo rzeczy, które trzeba było w szybkim tempie odwzorować.

Dopiero kiedy musiałam przygotować teraz teczkę egzaminacyjną na studia, skorzystałam z grupowych lekcji, bo ważny był cel, który chciałam osiągnąć. No i z biegiem lat też trochę lepiej nauczyłam sobie radzić ze swoim zespołem Aspergera, trochę lepiej się znam i trochę lepiej potrafię się chronić. Ale to też nie było proste.

Moje rysowanie to po prostu kwestia bardzo, bardzo dużego zacięcia z mojej strony. Bo najpierw ja tego potrzebowałam, bo to mi pomagało żyć w świecie, w którym ciągle byłam gnojona, gnębiona. Musiałam mieć coś, żeby nie przestać wierzyć w siebie i nie popełnić samobójstwa, bo momentami było ze mną i tak źle. Potem dostrzegłam, że coś, co najpierw było tylko ratunkiem, stało się też pasją, czymś co bardzo lubię i co w pewien sposób nadaje sens mojemu życiu. I teraz jest tak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Nadal tego potrzebuję, aby odetchnąć, ale też po prostu kocham to robić. Teraz dostałam się na studia.


JH: Akademia Sztuk Pięknych?


OL: Nie, bo mnie nie chodzi o robienie wystaw i sławę. Ja chciałabym wykorzystać moje umiejętności artystyczne do pomagania takim odrzuconym przez innych i nieakceptowanych, samotnych jak ja… Wybrałam zatem edukację artystyczną z elementami arteterapii na Akademii Pedagogiki Specjalnej. Dopiero zaczynam, za mną kilka dni zajęć i już wiem, że to będzie dla mnie bardzo trudne wyzwanie, ale mam cel – nauczyć się, jak przez sztukę pomagać innym, więc muszę wytrzymać, nawet jak będzie trudno.


JH: Nie kuszą Panią wystawy, wernisaże, uznanie?


OL: Lubię pokazywać swoje prace, ale nie każdemu i nie zawsze… Choć mam Instagrama, to nie mam takiego parcia, że tych obserwujących ma być mnóstwo. Cieszę się jak ktoś do mnie napisze. Może tak znajdę nowych przyjaciół, wśród tych, którzy interesują się tym samym co ja. Choć przyznam, że jest mi bardzo trudno, kiedy to, co ludzie piszą, nie jest konstruktywną krytyką tylko hejtem. To boli, zawsze. 

Miło też wspominam momenty, kiedy rysowałam na przerwach w liceum. W tym samym budynku była również szkoła podstawowa. Dzieciaki z najmłodszych klas siadały wtedy przy mnie, takie maluchy i patrzyły, jak rysowałam i tak po prostu szczerze się zachwycały i prosiły o jeszcze. Trochę jakbym opowiadała im w ten sposób własną baśń. Ale to były krótkie chwile…

Ale mam zawsze swoich przyjaciół na papierze. Oni zawsze mnie zrozumieją. Mam też rodzinę, która zawsze we mnie wierzyła i zachęcała, żebym nie zrażała się krytyką. I choć w całej szkolnej karierze tylko w pani Renacie i pani Ilonie – wymieniam te osoby tylko z imienia, bo dane osobowe są teraz pod ochroną, więc nazwisk wymieniać mi nie wolno – znalazłam wsparcie i zachętę, to jednak rysowałam, rysuję i będę rysować. W liceum znalazłam też w końcu prawdziwą przyjaciółkę – Idę. Dzięki swojej pasji, wytrwałości… i tym zaledwie kilku osobom… nie poddałam się. Dziękuję im z całego serca i zawsze będę o tym pamiętać.

 

 Rys. 5. Lilia

 

JH: Jakimś cudem nie udało się światu zabić w Pani potencjału…


OL: Czasem mam teraz taką ochotę, choć może ktoś powie, że to egoistyczne, żeby pójść do tych wszystkich moich nauczycieli, którzy mówili: „Bazgrzesz, nigdy nie nauczysz się porządnie rysować…” i pokazać im moją teczkę z rysunkami i zapytać: „…no i co wy na to?!”.

Chciałabym też pójść do tych kolegów i koleżanek, którzy mnie pobili, nazywali zerem i powiedzieć… właśnie dostałam się na studia. Choć tak nie umiem narysować wszystkiego i tak mam zespół Aspergera, i wielu rzeczy nie rozumiem, albo czasem rozumiem czarno-biało. 

A wszystkim, którzy mają zespół Aspergera, chcę teraz powiedzieć – nie poddawajcie się. Ja byłam gnębiona i wiem, że ludzie przestają wierzyć w siebie, kiedy są gnębieni.


JH: Już tak na zakończenie proszę powiedzieć, gdzie można zobaczyć więcej Pani prac?


OL: Instagram – Olga Lubaszka (@w_krainie_kredek)


JH: Dziękuję za rozmowę.
 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI