Zanim przejdziemy do meritum, chciałybyśmy napisać kilka słów o naszej profesji. Uważamy, że to dość istotne, gdyż to, jak pracujemy na co dzień, bardzo mocno warunkuje to, o czym będziemy mówić. Nasza organizacja PSTB (Polskie Stowarzyszenie Terapii Behawioralnej) zajmuje się przede wszystkim czynną terapią klientów, którzy tego wymagają. Terapia behawioralna to taka terapia, która nie zna granic, nie ogranicza się do pracy z jedną grupą niepełnosprawnych. Stąd też doświadczenia, na których będziemy się opierać, to doświadczenie ostatnich 20 lat naszej pracy z różnymi grupami osób niepełnosprawnych. Począwszy od osób z głęboką wieloraką niepełnosprawnością, a skończywszy na osobach w normie intelektualnej, ale z zaburzeniami zachowania, przez osoby niepełnosprawne intelektualnie, z zaburzeniami rozwojowymi itd.
Szczególną formą działań, którą rozwinęliśmy w naszym stowarzyszeniu, jest Ambulatorium Terapii Behawioralnej, w którym konsultujemy klientów z całego kraju. W tej chwili w opiece ambulatoryjnej PSTB pozostaje przeszło 3,5 tys. rodzin. Inną formą naszych działań jest Zespół Interwencji Kryzysowej, z którego zaczerpnięte doświadczenia będą w bardzo szczególny sposób warunkowały nasze spojrzenie na procesy i cele terapii. W Zespole Interwencji naszymi klientami są bowiem zazwyczaj osoby dorosłe lub młodzież, które z jakiś powodów są w ciężkiej sytuacji życiowej. Najczęściej źródłem tej trudnej sytuacji są (częstokroć skrajnie nasilone) zaburzenia zachowania. Wielu naszych klientów to osoby, które już od jakiegoś czasu są pacjentami szpitali psychiatrycznych, ośrodków pomocy stacjonarnej. I to o nich opowiemy w niniejszym artykule.
Chciałybyśmy zacząć od pewnej tezy wyjściowej, wyjaśniającej nasze rozumienie istoty pracy terapeutycznej, tzn. że podstawowym zadaniem specjalisty powinno być nauczenie umiejętności, które są potrzebne naszym podopiecznym do samodzielnego życia. Innymi słowy, priorytetowym w procesie terapeutycznym i edukacyjnym jest planowanie umiejętności funkcjonalnych, potrzebnych naszym podopiecznym – umiejętności, dzięki którym będą mieli szansę na samodzielne i pełnojakościowe funkcjonowanie. Chcemy podkreślić, że w naszym odczuciu w pedagogice najważniejszym kierunkiem, w który możemy patrzeć, jest przyszłe życie uczniów, czyli ujmowanie w programie terapeutycznym umiejętności, jakich będą oni potrzebować w dorosłości lub wcześniej – w placówce, z której będą korzystać.
Historia Jasia
W celu zilustrowania tej tezy przedstawiamy historię Jasia. W chwili rozpoczęcia terapii Jan miał 6 lat. Co więcej, miał wówczas postawione różne diagnozy: począwszy od autyzmu, skończywszy na zaburzeniach zachowania, przez ADHD i inne. Jaś intelektualnie przewyższał swoich rówieśników. Pozostawał w naszej opiece ambulatoryjnej od pół roku. Wcześniej zdążył już stracić miejsce w pięciu placówkach publicznych. Za każdym razem z powodu zachowań trudnych. Matka tego dziecka słyszała, że „nie może już więcej przychodzić do szkoły, że jego miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym” czy też, że „nauczyciel nie jest od pilnowania zachowania, to dziecko ma się zachowywać jak na ucznia przystało”. Szukaliśmy sposobu na to, by pomóc mu ambulatoryjnie – i jeśli nawet udawało nam się porozumieć z nauczycielem, żeby wdrożył specyficzny tryb nauczania, na efekty oddziaływań trzeba było jednak zaczekać kilka miesięcy. To oczywiste: utrwalone przez kilka lat zachowanie nie ulega zmianie na przestrzeni pół roku.
W przypadku dziecka z zaburzeniami zachowania czy też zaburzeniami socjalizacji, występującymi na terenie grupy rówieśniczej, jedyną szansą na efektywną pomoc jest wdrożenie systemu wychowawczego właśnie w tej grupie. Nie jest bowiem możliwe uczenie poprawnych kontaktów z rówieśnikami bez ich obecności!
I tak właśnie od początku postrzegałyśmy terapię Jasia. Kolejnym nauczycielom przedstawiałyśmy informację, że jedyną szansą chłopca na to, żeby znaleźć się w zupełnie normalnym życiu, dorosłym życiu, jest nauczenie go teraz, że musi się on dostosować do grupy rówieśniczej. W tym samym czasie, w kolejnej placówce (szkoła integracyjna) była wzywana do Jasia raz w tygodniu karetka psychiatryczna i policja. Dlaczego? Ponieważ zdaniem nauczycieli to sześcioletnie dziecko zagrażało ich życiu. Ostatecznie matka chłopca dostała na piśmie informację, że dyrekcja releguje dziecko ze szkoły.
W kontekście tego przykładu chcemy zadać pytanie o to, jak powinna być realizowana terapia? W jaki sposób powinniśmy wytyczać cele? Jak należy postrzegać prawa nauczyciela i ucznia? Oczywiste jest myślenie, że jeśli Jaś, którego historię przytaczałyśmy powyżej, zostanie objęty indywidualnym nauczaniem, to prawdopodobnie jego zachowania będą występowały rzadziej. Nauczyciel będzie wtedy bezpieczny, a rodzina uzyska większy komfort. Właściwie uzyskalibyśmy cel. Problem tylko wiąże się z tym, że w przypadku tak realizowanej terapii chłopiec nie nauczy się funkcjonowania w grupie. W konsekwencji nie poradzi sobie w przyszłości, na studiach czy też w zakładzie pracy. Najprawdopodobniej wtedy właśnie narosną jego zachowania, w efekcie których najprawdopodobniej stanie się stałym pacjentem szpitali psychiatrycznych. Czy zatem nauczyciel ma etyczne prawo podążania za oczekiwaniami ucznia tu i teraz oraz może powiedzieć: „tak zgadzam się na to”, że za 10–15 lat mojemu uczniowi będzie źle?
W celu zilustrowania powyższych rozważań przedstawiamy zapis rozmowy z matką jednego z naszych klientów Zespołu Interwencji Kryzysowej. W tym momencie dorosły już mężczyzna – Damian uczestniczył w dwutygodniowej interwencji, zakończonej skądinąd dużym (jak nam się wydaje) sukcesem. Jednak nie realizowaną przez nas terapię chciałybyśmy przedstawić, tylko drogę, która doprowadziła Damiana i jego rodzinę do tego, że interwencja behawioralna stała się ostatnią deską ratunku.
Rozmowa z mamą 17-letniego wówczas Damiana (autyzm, niepełnosprawność intelektualna, epilepsja)
Nela Grzegorczyk-Dłuciak: Chciałybyśmy zapytać o historię Pani syna. O to, jak toczyły się jego losy. Pamiętam, że w momencie, gdy poznałyśmy go kilka tygodni temu, był w bardzo złym stanie. Bardzo źle funkcjonował. Czy tak było zawsze?
Mama Damiana: Zawsze było źle, ale nie zawsze aż tak źle, jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. To był proces. Agresja i autoagresja narastały z roku na rok. W ostatnim okresie zupełnie przestaliśmy sobie dawać radę z Damianem. Można powiedzieć, że syn nas sterroryzował. Nasze życie z nim w pewnym momencie niemal zupełnie przestało być możliwe. A czym było to spowodowane? Dziś mogę już z pełnym przekonaniem odpowiedzieć: przyczyną była źle prowadzona terapia i edukacja.
N.G-D.: Gdy poznałyśmy Damiana miał 17 lat. Rozumiem, że do tego czasu zawsze chodził do szkoły?
Mama Damiana: Tak. Przez cały czas był uczniem szkoły. Przez pierwsze dwa lata szkoły integracyjnej, później już specjalnej. Jeszcze wcześniej było przedszkole. Jednak ciągle nie była to normalna edukacja. Przez cały okres pobyt u w przedszkolu i klasie integracyjnej musiałam siedzieć z synem w ławce. Musiałam być stale obecna na zajęciach, bo żaden z nauczycieli nie radził sobie z Damianem. Z kolei później – w szkole specjalnej – najpierw byłam zobowiązana do tego, by przez całe zajęcia siedzieć pod klasą na holu i wzywana byłam do klasy po każdym epizodzie agresji. Moim zadaniem było uspokojenie Damiana. W kolejnych latach każdego dnia byliśmy z mężem non stop pod telefonem, do dyspozycji w razie wezwania ze szkoły.
N.G-D.: Jednego nie rozumiem… Ktoś Pani wydawał polecenie, że musi Pani być w szkole? Czy była to Pani własna inicjatywa, bo np. bała się Pani, że coś się stanie Damianowi?
Mama Damiana: Nie! Ja nie chciałam tam być. Ale powiedziano nam, że nauczyciele sobie z synem nie radzą i że taki jest warunek jego pobytu w szkole.
N.G-D.: Kto tak stwierdził?
Mama Damiana: Dyrekcja szkoły.
Ewa Kuliga: Czy nauczyciele proponowali Państwu jakieś sposoby pracy nad trudnymi zachowaniami Damiana? Bo rozumiem, że to właśnie te zachowania były tym, co praktycznie uniemożliwiało Państwu życie z synem i jego pobyt w szkole.
Mama Damiana: Nie. Mam wrażenie, że nauczyciele sami nie umieli sobie z nim poradzić. Więc nie mogli radzić nam. Nie mieli odpowiedniej wiedzy, umiejętności, praktyki.
N.G-D.: Ale oczekiwano od Pani, że będzie Pani umiała opanować furię syna. Zatem nasuwa mi się pytanie: czy nauczyciele, gdy wzywali Panią do szkoły, uczyli się od Pani, jak skontrolować Damiana? Żeby potem radzić sobie samodzielnie? I jaki był ten sposób, który Państwo wykorzystywaliście?
Mama Damiana: Ja też nie wiedziałam, co robić. Na ogół rzucaliśmy go na podłogę i siadaliśmy na nim. To był jedyny sposób.
N.G-D.: Pani lub mąż z nauczycielem?
Mama Damiana: Tak. Głównie ja. Siadaliśmy z nauczycielem na synu i trzymaliśmy go. Czasem trwało to bardzo, bardzo długo. Czasem musiałam wzywać męża, który przyjeżdżał samochodem i pomagał mi zabrać szalejącego Damiana do domu. W sumie często się zdarzało, że Damian wychodził ze szkoły w takim stanie, że nie mogłam go doprowadzić do domu. Teraz z perspektywy patrząc na te lata, myślę, że nigdy nie osiągaliśmy na terenie szkoły wyciszenia po ataku złości. Nauczycieli jednak nie interesowało to, jak mam go potem doprowadzić domu. To było bardzo trudne.
N.G-D.: Jak często zdarzały się takie ataki złości i trudne powroty do domu?
Mama Damiana: Bardzo często.
N.G-D.: Raz w miesiącu czy częściej?
Mama Damiana: Nie!!! Praktycznie codziennie!
N.G-D.: Czyli codziennie Damian złościł się i na skutek tego tracił lekcje? Wychodził wcześniej do domu?
Mama Damiana: Przez ostatnie cztery lata codziennie. Wcześniej zdarzały się jeszcze dni lepsze, ale zawsze było to okupione tym, że Damian nie robił nic na lekcjach. Po prostu chciał słuchać muzyki cały dzień, to słuchał i dzięki temu się nie złościł. Potem już nawet to nie wystarczało. Chyba przez cały okres pobytu w szkole specjalnej nie zdarzył się ani jeden dzień, kiedy zrobiłby więcej niż 1–2 proste zadania.
E.K.: Czyli rozumiem, że de facto nie uczył się w szkole?
Mama Damiana: Zdecydowanie się nie uczył.
N.G-D.: Powiedziała Pani, że wielokrotnie zarówno Pani, jak i mąż musieliście działać wspólnie, żeby „wyciągnąć” Damiana ze szkoły. Jaki to miało wpływ na Państwa życie, np. zawodowe?
Mama Damiana: Cóż… Mąż pracował od 6.00 do 15.00, a ja od 15.00 do 24.00. Wszystko po to, by zapewnić ciągłość opieki nad Damianem. Ta cała sytuacja miała na nas straszny wpływ.
N.G-D.: No tak, ale powiedziała Pani, że częstokroć mąż również musiał przyjeżdżać do szkoły. Jak to się udawało? Zwalniał się każdorazowo z pracy?
Mama Damiana: Tak, początkowo się zwalniał. Ale potem, gdy to wszystko tak bardzo się nasiliło i pomoc męża była potrzebna codziennie, to przyznam szczerze, że… często wymykał się z pracy. Tylko na tych kilka minut, żeby dowieźć szalejącego Damiana do domu. To jednak nie wystarczało. Potem okazało się, że ja już nie mogę być sama z synem w domu. Że już nie daję rady opanować jego agresji. Wtedy on zostawał w domu, a ja biegłam do pracy i najpierw pracowałam za niego, a potem normalnie – na swoich godzinach. To było największe szczęście w tej sytuacji: to, że pracujemy razem i możemy się wymieniać.
E.K.: Czyli… Pani walczyła z synem, a potem szła do pracy? A mąż wracał z pracy i walczył z synem do zaśnięcia?
Mama Damiana: Tak. Przez ostatnie cztery lata tak wyglądało nasze życie.
E.K.: Jak długo trwała agresja w ciągu dnia?
Mama Damiana: Nawet kilkanaście godzin z krótkimi przerwami. Czasem kilkanaście ataków trwających od kilku minut do 2–3 godzin. Właściwie można powiedzieć, że walka trwała przez cały czas. A jak nie walka, to zagrożenie walką.
N.G-D.: W tej chwili Damian jest mieszkańcem Domu Pomocy Społecznej. Jak długo już?
Mama Damiana: Od 1. listopada 2011 roku. Zamieszkał tam, bo życie z nim w domu, w bloku, nie było już od dawna możliwe. Syn był niebezpieczny nie tylko dla samego siebie, ale i dla nas. Dla całego otoczenia. Używał siły fizycznej.
E.K.: Co dokładnie robił?
Mama Damiana: Okaleczał się, włosy sobie wyrywał, głową bił w ścianę, strasznie się szczypał, drapał i gryzł… Całe ciało miał w ranach.
N.G-D.: I jedynym rozwiązaniem, jakie Państwu zaproponowano było umieszczenie Damiana w DPS-ie?
Mama Damiana: Nie. Mieliśmy jeszcze zaproponowane inne rozwiązanie. Psychiatryczny oddział zamknięty. Na to się jednak nie zgodziliśmy. Dlatego zdecydowaliśmy się na DPS. Ale chcę powiedzieć, że to nie była łatwa decyzja. Przed jej podjęciem długo chodziliśmy i pytaliśmy wielu specjalistów, czy są jakieś ośrodki lub szkoły, gdzie zajmują się terapią agresji… – jednak nikt nam nic nie wskazał.
N.G-D.: Syn dostał skierowanie do szpitala psychiatrycznego zamkniętego? Czyli jak rozumiem, wcześniej był też pacjentem „zwykłego” szpitala psychiatrycznego? A czy ten pobyt mu pomógł?
Mama Damiana: Syn był wielokrotnie hospitalizowany. Jednak ze szpitala wracał do domu w stanie takim samym lub gorszym niż w momencie przyjęcia.
N.G-D.: Ile razy Damian był w szpitalu psychiatrycznym?
Mama Damiana: 10 razy.
N.G-D.: I jak tam – w szpitalu – radzono sobie z agresją?
Mama Damiana: Szedł w pasy.
N.G-D.: Czy dużo razy były stosowane wobec niego pasy?
Mama Damiana: Stale. Podczas jednej z hospitalizacji zdarzyło się nawet, że przez miesiąc był przywiązany non stop.
N.G-D.: Miesiąc?!?! Bez przerwy?!?
Mama Damiana: Tak. Pielęgniarki tak się go bały, że nawet nie zmieniały mu pampersa bez obecności ochrony. A ochrona przychodziła rzadko. Za rzadko. Jednak podczas pozostałych pobytów w szpitalu było tak, że w naszej obecności zwalniano Damiana z pasów. Więc przyjeżdżaliśmy jak najczęściej i zajmowaliśmy się nim.
N.G-D.: Czyli Państwo mogliście się nim zajmować, a wykwalifikowany personel medyczny się bał?!
Mama Damiana: Tak.
N.G-D.: I taka sama sytuacja miała miejsce w szkole?
Mama Damiana: Tak.
E.K.: A teraz? Gdy Damian mieszka w DPS-ie, jak wygląda jego życie? Co robi w ciągu dnia? I oczywiście – jak się zachowuje?
Mama Damiana: Jego życie wygląda podobnie jak wcześniej…. Gdy jest agresja, są pasy. Ataki złości są kilka razy dziennie. Więc pasy są kilka razy dziennie. Poza tym nie robi nic. Głównie kiwa się na tapczanie.
E.K.: Powiedziała Pani, że syn nie robi nic poza autostymulacjami i złością. A czy umie robić cokolwiek innego? Czy jest samodzielny? Czy radzi sobie z codziennymi czynnościami?
Mama Damiana: Jest bardzo samodzielny i wiele rzeczy potrafi wykonać. Ubiera się i myje sam, umie sprzątać, pisać.
E.K.: Czy w DPS-ie Damian wykorzystuje te umiejętności?
Mama Damiana: Nie. Nikt tego nie egzekwuje. Pomagają mu we wszystkim.
E.K.: A co z jego edukacją? Jest w obowiązku szkolnym, czyli chyba nadal się uczy?
Mama Damiana: Tak. W DPS-ie ma nauczanie indywidualne. Jednak wygląda to tak jak wcześniej w szkole. Polecenie, agresja, pasy.
N.G-D.: Znowu czegoś nie rozumiem. Mówi Pani o tym, że we wszystkich instytucjach (w DPS-ie, w szkole, szpitalu)
i w domu aktywność Damiana sprowadzała się do autostymulacji, złości i unieruchomienia. Skąd zatem Pani przekonanie o tym, że wiele umie? Przecież z tego, co Pani mówi, wywnioskować raczej można coś wprost przeciwnego…
Mama Damiana: Tak jestem przekonana, że wiele umie.
N.G-D.: Na jakiej podstawie?
Mama Damiana: Gdy nie było jeszcze tak źle, kilka lat temu, sama uczyłam go w domu. Miał też w domu liczne obowiązki, np. mył podłogi i naczynia.
E.K.: A ze szkolnych umiejętności?
Mama Damiana: Również umie wiele. Umie pisać. Przez wiele lat komunikował się ze mną pisząc. Stąd wiem, że jest bardzo inteligentny i wrażliwy. Wiem też, że bardzo szybko się uczy.
N.G-D.: Mówi Pani, że „Bardzo szybko się uczył. Jest inteligentny”. Ale powiedziała też Pani, że ze szkoły był odsyłany i niczego się w niej nie uczył. Zatem kiedy się uczył?
Mama Damiana: Ja pracowałam z nim w domu. Tak długo, jak się dało. Po wiele godzin dziennie.
N.G-D.: I z Panią współpracował?
Mama Damiana: Tak. To był nawet pewien problem. Bo w szkole nie chciał z nikim współpracować, bo był przyzwyczajony do mnie.
N.G-D.: A proponowała Pani nauczycielom swój system pracy? Czy może oni chcieli się sami uczyć od Pani, żeby przezwyciężyć opór Damiana?
Mama Damiana: Wielokrotnie proponowałam im i demonstrowałam. Jednak nikt z tego nie skorzystał. Każdy z nauczycieli preferował swój system uczenia.
N.G-D.: Każdy swój system? Nawet w momencie, gdy kilku nauczycieli w tym samym czasie pracowało z Damianem?
Mama Damiana: Tak. Każdy robił po swojemu. A Damian nadal uczył się tylko ze mną. Mam 100% przekonania, że wszystko, co Damian umie, to umiejętności wyniesione z domu.
N.G-D.: A czynności porządkowe? Czy kiedykolwiek były wykorzystywane w szkole?
Mama Damiana: Nie. Nigdy. W DPS-ie również nie. (…) Uważam, że dobrze dobrana terapia może uratować człowiekowi życie. Źle dobrana: zniszczyć je. Z dzieckiem można zrobić bardzo wiele. Niestety, mojemu synowi tej dobrej, fachowej terapii zabrakło. Dziś patrzę na te lata jak na stracony czas. Przez wiele lat jeździliśmy z Damianem po całej Polsce, po wszystkich znanych nam ośrodkach i to nic nie dało. Gdyby uzyskał właściwą pomoc, jego życie, a tym samym i nasze, wyglądałoby zupełnie inaczej.
N.G-D., E.K.: Dziękujemy.
Odpowiedzialność, o której mówiła ta mama, to odpowiedzialność za życie, za przyszłość i jakość tej przyszłości w odniesieniu do klienta, na każdym etapie jego terapii i edukacji. Tę odpowiedzialność ponosi specjalista nawet wtedy, kiedy wtedy ów klient jest bardzo mały. Damian na swoją drogę terapeutyczną wkroczył w drugim roku życia. Przemierza ją od wielu, wielu lat. Wiele jego umiejętności zostało wywołanych przez matkę, która nie jest specjalistą, która nie studiowała pedagogiki… Może dlatego, że nie studiowała teorii, nie znała koncepcji opartych na podążaniu i akceptacji, myślała: „Synu! Ty musisz robić to, co inni ludzie! Musisz myć podłogę, musisz przygotowywać posiłki, musisz sprzątać swój pokój. I przy niej Damian to robił. Dlaczego tylko przy niej? Z bardzo prostego powodu – wtedy, kiedy mówił „nie, ja tego nie chcę”, matka mówiła „przykro mi, ale musisz to zrobić”. Robiła dokładnie to samo, co każdy rodzic zdrowego dziecka robi, często intuicyjnie, w momencie, kiedy przychodzi dziecko i mówi, „nie będę tego robił, jestem zmęczony”. Kiedy np. 7-latek przychodzi zmęczony ze szkoły i płacze, że nie chce odrabiać lekcji, każdy rozsądnie myślący rodzic odpowiada mu: „Przykro mi, ale musisz zrobić zadanie, bo to jest twój obowiązek. Zaczęło się nowe życie, jesteś w szkole i musisz to zrobić. Będę z Tobą, zrobimy to razem”. Dokładnie w ten sam sposób postępowała mama Damiana i dlatego przy niej wykonywał różne zadania. Jednak w szkole mówiono mu (oczywiście, nie bezpośrednio, jednak dawano mu to do zrozumienia zachowaniem): „nie chcesz robić – Twój wybór”. Cóż, można powiedzieć, że… akceptowano człowieka i jego podmiotowość – prawda? Pytanie tylko, czy prawidłowo rozumiano tę ideę?
I teraz przechodzimy do, być może, najważniejszego pytania. O akceptację bądź nieakceptację woli ucznia. Kluczowe dla zrozumienia naszego stanowiska w tym zakresie jest przyjęcie faktu, że zdecydowana większość naszych klientów (z autyzmem, niepełnosprawnością intelektualną czy zaburzeniami zachowania) jako jeden z podstawowych objawów swoich trudności prezentuje opór przed sytuacją zadaniową. Odwołując się do poprzednio przedstawionych przykładów: w obu wypadkach opór stanowił źródło pogłębiających się trudności w zachowaniu i życiu. W przypadku Jasia był to opór przed podporządkowaniem się regułom współżycia w grupie rówieśniczej i wymaganiom nauczyciela, a w przypadku Damiana – opór przed sytuacją zadaniową i uczestniczeniem w niechcianej sytuacji (co w jego przepadku związane było z pobytem w szkole).
Czy w praktyce rewalidacyjnej często zdarzają się uczniowie, którzy od pierwszego momentu chcą się uczyć?
Nie! Około 80% naszych podopiecznych nie chce podejmować nowych wyzwań. To leży w naturze człowieka, żeby unikać dużego wysiłku, szczególnie jeśli człowiekowi towarzyszą jeszcze jakieś ograniczenia. Trzeba dużego wglądu w siebie, samokontroli, dyscypliny, by takie wyzwania świadomie podejmować. Jeśli tego wglądu nie ma, a wiele małych dzieci go nie ma, to będzie pojawiał się krzyk, opór, niechęć do podjęcia takiego wyzwania.
Zastanówmy się zatem, co w momencie pojawienia się takiego oporu powinien zrobić nauczyciel? Jak zawsze ma on do wyboru jedną z dwóch dróg… Jeśli przyjmie postawę akceptacji wobec woli ucznia, zapewne wezwie rodzica i poprosi o odwiezienie dziecka do domu. Tym samym mówi uczniowi: „Rozumiem, że źle się czujesz. Odpocznij. Jutro zaczniemy od nowa”. Tylko, że nazajutrz opór prawdopodobnie będzie większy… Bo dziecko mogło opatrznie zrozumieć postawę nauczyciela. Mogło zrozumieć „Boję się Twojej złości. Jeśli czegoś nie chcesz, to złość się. Wówczas w nagrodę pójdziesz do domu”.
Oczywiście nauczyciel ma też do wyboru drugą drogę. Nieakceptacji oporu. Co zrobi w takim wypadku? Ze spokojem przeczeka złość i wróci do przerwanej sytuacji zadaniowej, nawet jeśli spowoduje to kolejny wybuch złości. Jeśli ten się wydarzy, zareaguje analogicznie. Dlaczego? Bo akceptuje dziecko i swoją rolę w procesie uczenia, więc rozumie, że złość czy furia to tylko zaburzone schematy zachowań ucznia. Schematy, które można i trzeba zmienić. Tak postępują behawioryści. Tak też postępuje wielu kochających rodziców całkiem zdrowych dzieci (jak w powyżej przedstawionym przykładzie zdrowego 7-latka buntującego się i płaczącego nad zadaniem domowym).
Niezwykle istotne jest, by pamiętać, że procesy uczenia zachodzą zawsze. Jak piszą B.L. Baker i A.J. Brightman (2008): „Nauczanie jest naturalną częścią bycia rodzicem. Praktycznie w każdej chwili, wchodząc w interakcję z dzieckiem, uczysz je, świadomie lub nie”. Transponując powyższe w uogólniony kontekst pedagogiczny: „Uczenie ucznia jest integralnym i fundamentalnym elementem bycia nauczycielem. Praktycznie w każdej chwili, wchodząc w interakcję z dzieckiem, uczysz je i ustalasz zasady waszej współpracy, świadomie lub nie”.
To, co będzie wpływało na kierunek drogi, którą będziemy wybierali jako nauczyciele, to optymizm dotyczący zmian. Kiedy mówimy o zmianach, o dotyczącym ich optymizmie, zawsze musimy jednocześnie wziąć pod uwagę pewne oczekiwania, które mamy wobec naszego podopiecznego, naszego klienta, naszego ucznia. Bazując na doświadczeniu wielu lat współpracy z nauczycielami w całej Polsce, mamy smutną, choć – niestety – bardzo mocno ugruntowaną refleksję, że zdecydowanie zbyt wielu nauczycieli (a częstokroć również rodziców) zwyczajnie nie wierzy w szansę na sukces ucznia. Innymi słowy nie wierzy (choć na ogół nie zdają sobie z tego sprawy) w sens własnych działań. Jest to rujnujące dla procesu rewalidacyjnego i wypalania się sił nauczyciela!
Możemy tutaj przytoczyć cytat, z naszego punktu widzenia bardzo trafny – wypowiedziane wieki temu słowa Michała Anioła: „największym niebezpieczeństwem dla większości z nas nie jest to, że mierzymy za wysoko i nie osiągamy celu, ale to, że mierzymy za nisko i ten cel osiągamy”.
Jeżeli postawimy sobie za cel po prostu być (a często oznacza to przetrzymać do końca zmiany, do końca lekcji, do końca dyżuru bez zmiany w zakresie np. trudnych do zaakceptowania nawyków), to jest szansa, że to osiągniemy. Jeśli będziemy chcieli, żeby zmiany się wydarzyły, to zacznijmy wymagać od ucznia. Zaprogramujmy się na to, żeby nauczyć, a nie przetrwać. Nauczyć nie tylko umiejętności, ale także prawidłowego zachowania.
To, co pomoże nam w wyborze sposobu uczenia, to świadomość celu w uczeniu, etyka i poczucie odpowiedzialności za ucznia.
BIBLIOGRAFIA:
Baker B.L., Brightman A.J., Kroki ku samodzielności, Medipage 2008.